W domu rodziców ciągle stoi jej dębowa komoda, chociaż minęło już tyle lat (Prawie 10? Czy to w ogóle możliwe?) od jej śmierci. A mnie czasami się wydaje, że jeszcze tak niedawno krzątała się przy tej komodzie, pokazywała nam swoje bibeloty – porcelanowe figurki, medale dziadka, rodzinną kronikę, w którą przez całe życie jako najstarsza z licznego rodzeństwa wpisywała coraz mniej wprawną ręką daty urodzin i śmierci braci i sióstr, swoich dzieci, ich mężów i dzieci tych dzieci. Moja data urodzin też miała tam swoje zaszczytne miejsce. Pierwsza wnuczka, oczko w głowie, przez całe życie mi to powtarzała. Oglądałyśmy razem pocztówki, zasyłane przez brata-podróżnika i znajomych znad morza, z Ciechocinka, z różnych górskich sanatoriów.

Miała osiemdziesiąt lat i większości tych ludzi już miała nigdy nie spotkać, a większość z tych miejsc poznała tylko dzięki tym małym niewyraźnym karteczkom, cudzym wspomnieniom. Nigdy nie mogłam zrozumieć skąd w niej tak zgoda na to wszystko, jak to możliwe, że nie chciała więcej od życia? Te jej wszystkie mądrości życiowe i rady, którym, kiedy byłam mała ufałam bezgranicznie, a potem, zaczęły mi się wydawać takie nieprzystające do życia, a zwłaszcza mojego życia, pełnego przygód, wypraw, korzystania z wszystkich okazji, jakie się tylko nadarzyły.

Jej całe życie zdawało mi się upływać na takiej krzątaninie wokół własnych dzieci, a potem wokół nas, ciągle powiększającej się gromady wnuków. Bez miejsca na własne życie. Tyle razy powtarzała, kiedy zagadywałyśmy ją z mamą i siostrami o sąsiada-wdowca, który zawsze zachodził do niej na kawę i domowe ciasto, czy nie chciałaby jeszcze wyjść za mąż, że “mam Was i żaden chłop mi już tu niepotrzebny, a po za tym za mąż się dwa razy nie wychodzi”. Może dobrze, że nie musiała dożyć rozwodu swojej wnusi, całe życie wierna jednemu mężczyźnie, mimo tak wczesnego wdowieństwa w kwiecie życia, zaledwie jako 53-latka.

Dopiero wiele lat po jej śmierci dowiedziałam się, jak ciężko chorowała na raka, kiedy byłyśmy dziećmi. Nawet nie wiem, jak to możliwe, że to uszło naszej uwadze, tak skrzętnie chronieni byliśmy przez nią i rodziców przed wszystkimi smutkami, które mogłyby nawet mały cień położyć na naszym dzieciństwie.

I czemu nie chciała wyprowadzić się do domu rodziców, kiedy już była na tyle słaba, że ciężko jej było wyjść samodzielnie ze swojego małego mieszkanka na pierwszym piętrze? Jakby ciągle chciała wszystkiego dla innych, jednocześnie starając się nie przeszkadzać sobą nikomu.

Ciągle nie mogę zrozumieć wielu jej życiowych decyzji, jej takiej pogodnej postawy wobec życia, które przecież nie było dla niej usłane różami, ale z biegiem lat staje się dla mnie coraz bardziej niedoścignionym wzorem w tym swoim spokoju wobec życiowych zawieruch. Pozostaje mi wierzyć, że coś z tego stoickiego spokoju jednak od niej odziedziczyłam i uda mi się zostać taką ostoją dla moich własnych dzieci i wnuków.

/MM/