Nie mogę spać, budzę się, bo ból pleców domaga się zmiany pozycji ciała. Za oknem jeszcze ciemno, w ciemności cisza wydaje się być jeszcze głębsza. Jest zimno, czuję to koniuszkiem nosa, mimo to odkrywam ciężką pierzynę, siadam na brzegu łóżka, 2.mówię „dzień dobry Boże” wkładając stopy w kapcie. Skrzypi stare łóżko i skrzypią stare kości – mają prawo, wysłużyły się przez te osiemdziesiąt lat.
Bóg też się ze mną wita ledwo słyszalnym podmuchem gdzieś między stawem, a grządkami przysypanymi śniegiem. Człapię do kuchni, rozpalę w piecu – trzeba rozgrzać tę przedwojenną chałupę. Trzeba zagotować wodę na herbatę, ukroić ze dwie kromki, odsączyć ociekający twaróg i drewna nanieść na opał. Cholerny komin, znów zrobił z izby wędzarnię. Na wiosnę trzeba wybiałkować, bo wstyd ludzi do domu wpuszczać, tak tu czorno. W obitej miednicy zmywam z rąk sadzę, pocierając twardą kostkę mydła. Oszczędnie polewam dłonie wodą z kubeczka – wodę trzeba szanować, coraz ciężej nosi mi się ją ze studni.3.
Wkładam halkę, rajstopy, granatową sukienkę. Lubię ją, mimo kilku dziurek i zaciągnięć, ale czysta jest i wyprasowana, na takie codzienne krzątanie się przy domu jest najlepsza. Upinam siwe włosy dwoma wyszczerbionymi grzebykami.
W lustrze przyglądam się pomarszczonej twarzy. To stare lustro, jest tu odkąd pamiętam. Jest też trzydrzwiowa szafa, łóżko na piętrze, są schody wytarte od stóp naszych, dzieci, wnuków i Niemców mieszkających tu przed nami. Czasem zapominam, że mieszkałam kiedyś daleko stąd, bo już prawie sześćdziesiąt lat żyję właśnie tutaj, a rodzinnego domu w Opatowie już nie ma. Tu zaczynaliśmy z Bronkiem budować nasze wspólne życie (przecież znaliśmy się przed ślubem ledwo dwa tygodnie), tu przyszły na świat nasze dzieci, tu doczekałam się pierwszych wnuków, tu płakałam po śmierci Mamy, sióstr, męża, syna… Tu wisi portret z naszego ślubu, zegar (trzeba nakręcić zegar, bo znów stanie i przegapię dziennik w telewizji). A tam za drzwiami wiszą fartuchy, mój Boże ile się w nie łez i potu otarło…
5.Lubię ten dom, lubię ogródek pod oknem, zapach floksów i róż w upalne lato. Lubię moje gadziny, koty i ciebie psie kulawy, co łeb kładziesz na moich kolanach. Potrzebuję was, waszego ujadania, miauczenia, gdakania, wtedy nie jest tu tak cicho.
Kiedyś w tym domu drzwi się nie zamykały. Było głośno, ciasno, ale wesoło. Lubiliśmy z Bronkiem zaprosić znajomych na karty, bo co tu robić wieczorami? Ukręciłam zawsze szybko jakieś ciasto albo wyciągnęłam ze słoika gruszki w goździkowej zalewie, zrobiło się herbaty, usiadło przy stole. A śmiechu ile było!
Bronek się śmiał, że nikt tak nie kantuje jak ja i, że dobrze, żeśmy razem w drużynie, bo przegrałby ostatnią parę spodni w te karty.
Bronek to był dobry człowiek, pracowity, a dla dzieci to by sobie dał ręce poobcinać. Gonił skoro świt do miasta po chleb, a i jabłek po drodze nazrywał, i kwiatka urwał dla Helci i Zosi. Nie ma już Bronka, zmarł w osiemdziesiątympiątym, nie doczekał się najmłodszego wnuka. Bez niego wszystko zostało na mojej głowie, dom i gospodarstwo, a bida była, aż strach. Jakośmy se z dziećmi poradzili. Edek się ożenił, córy powychodziły dobrze za mąż – pomagamy sobie jak tylko umiemy. Zosia z Jurkiem wyjechali na Śląsk, martwiłam się czasem, jak oni sobie tam sami poradzą. Się im zawsze odłożyło jajek, ziemniaków, cebuli, ale przy dzieciach nie mogłam pomóc – tyle, że na wakacje zawsze kazałam ich przywieźć. One się wyhasały na świeżym powietrzu, zjadły domowego sera i jajek, świeżego pomidora z ogródka, a mnie było weselej – dzieci to zawsze tyle radości.4.
Zimno jak diabli, coś ten piec nie pali, jak powinien. Pewnie gdzieś komin sadzą przytkany, zamówię kominiarza na wiosnę. Dzisiaj zimy i tak mniej surowe niż kiedyś. Pamiętam jak nas (mnie i Lucię) wywieźli do pracy w Gross Mehlra w 1941. Zima była wtedy okrutna, a my bez porządnych butów, bez kurtek, dwie takie bidy z poranionymi od pracy rękami. Lucia ciągle płakała z tęsknoty i strachu. Ja też się bardzo bałam, ale pomyślałam, że jestem starsza, to muszę być silniejsza. Załatwiłam nam te buty u gospodarza, był z niego jednak człowiek przyzwoity. W ogóle nie mogę źle mówić o Niemcach, nie zaznałam z nich strony krzywdy.
Inaczej było z Ruskimi, z Ukraińcami. Jak szli przez Polskę w czterdziestym piątym, tośmy się w ziemniakach, w piwnicy pochowały ze strachu, bo oni tylko grabić, gwałcić i niszczyć przyszli.
Wojna to był czas straszny, z ludzi wychodziło to, co głęboko ukryte. Modliłam się, żeby Bóg miał naszą rodzinę w opiece i żeby nie pozwolił zasiać się złu w moim sercu. Wysłuchał.

WP_20150907_13_52_57_Pro

/MG/